poniedziałek, 28 grudnia 2009

Co mnie gryzie: polski katolicyzm (felieton).

„Prawdziwy” katolicyzm. Wolność wyznania „made in Poland”.
by Sandro

    Polska, nasz kochany kraj. Ojczyzna wielkich czynów i mężnych bohaterów, której historia, to, zwłaszcza przez ostatnie 200 lat, wielka walka o wolność. I oto wywalczyliśmy niepodległość, uwolniliśmy się z Bloku Wschodniego. Ba! Nawet to nam przypisywany jest najistotniejszy udział w rozpadzie ZSRR. Nic, tylko cieszyć się z wywalczonej wielkim trudem wolności słowa, opinii i… wyznania? Otóż to – wolność wyznania…
    Ale zacznijmy od początku. W 966 roku Polska przyjmuje chrzest i staje się państwem chrześcijańskim. Kolejni władcy zasiewają w duszach poddanych ziarno bogobojności, prosty lud wkrótce z otwartymi rękoma przyjmuje nowego Boga. W końcu dzięki niemu nie dość, że przestali nam zagrażać Niemcy, to jeszcze zyskaliśmy protekcję Cesarza. Jakież to było wygodne. Ale lata mijają, dochodzi do pierwszej i drugiej schizmy, niektóre wyznania chrześcijańskie idą z duchem czasu, a my, pozostając przy katolicyzmie nadal tkwimy w głębokim średniowieczu. Wiara w Polakach narasta, staje się filarem zarówno dla ludu, jak i władzy. A tę ostatnią zyskuje sam kościół z czasem stając sę coraz potężniejszą instytucją, co więcej zwolnioną od podatków. Gdzieś tam w XVI wieku w Toruniu jakiś astronom nazwiskiem Kopernik ujawnia teorię, która przeczy niepodważalnej przecież nauce kościoła – mało brakuje, a spłonąłby na stosie. Na szczęście skończyło się na wepchnięciu jego dzieła w poczet ksiąg zakazanych. I tak kościół polski dalej wzrasta wraz z państwem, żyjąc w cudownej symbiozie. Ale wieki chwały Rzeczypospolitej kiedyś musiały się skończyć. Ludowi przyszło walczyć o wolność, gdyż swe brudne łapy położyli na naszych ziemiach trzej sąsiedzi. Od rozbiorów zaczyna się era praktycznego wymazania Polski z map. Wtedy wiara miała dość istotne znaczenie, gdyż Maryja Królowa Polski dodawała otuchy i nadziei na zmartwychwstanie swego ukochanego państwa. W końcu, po stu dwudziestu trzech latach modlitwy zostały wysłuchane. Wtedy to, przez dwadzieścia lat pomiędzy Wojnami Światowymi, Polacy krok po kroku odbudowywali swój dom. Niestety ich wysiłki okazały się daremne, gdyż w 1939 r. po raz kolejny przyszło nam stracić wolność, tym razem na sześć długich, pełnych niewyobrażalnych zbrodni lat. Ludziom w niewoli, czy to niemieckiej, czy rosyjskiej, jak i tym, którzy w jakiś sposób wymknęli się spod splamionych krwią łap najeźdźców ogromnie potrzebna była duchowa pomoc. Po raz kolejny przyszło im prosić Boga o ratunek, gdyż wydawało się, iż nic innego nie zdoła ich ocalić. Byli też i tacy, którzy wykrzykiwali w niebiosa cóż to za Bóg mógłby zesłać na ziemię taki koszmar? Jednak mimo przeciwieństw pełni wiary Polacy po raz kolejny wyrwali się z koszmaru wojny, lecz to co czekało ich po 1945 dalekie było ich marzeniom. Tym razem Polska, jako teoretycznie niezależne państwo zawarła braterskie porozumienie z wielką Rosją. I tak oto, na ponad 40 lat, znaleźliśmy się w niewoli. Odebrano Polakom prawo do wolności słowa, a nawet myśli. Wszelakie przejawy buntu przeciw zwierzchnictwu ZSRR spotykały się z licznymi represjami. Jednak przez lata nawet Sowietom nie udało się odebrać nam tego, czego nikomu tak naprawdę nigdy nie mogłoby się udać stłamsić w duszy prawdziwego Polaka. Wiary. Podczas tych trudnych lat kościół Polski rósł w siłę stając się ośrodkiem buntu przeciw nowemu najeźdźcy. Umacniając wiarę w Polakach, jak też i swoją pozycję zyskiwał coraz większy posłuch. Wydarzeniem przełomowym tej ery był wybór Polaka na papieża. Później mamy już strajki, solidarność i okrągły stół. W reszcie, w pamiętnym roku 1989, nasz kraj znów stał się niepodległy i samodzielny. Polacy po dziś dzień mogą czerpać pełną piersią daru wolności, upajać się nią. Ale czy aby na pewno?
    Niestety, przez lata represji, niewoli, zbrodni i okrucieństw umknęło naszej uwadze coś, co niepostrzeżenie nastawało na wolność naszą i waszą. Kościół. „Ale to przecież bzdura! Kościół Katolicki uczynił w Polsce tyle dobrego, dodawał wiary i siły do walki.” – to byłaby zapewne typowa odpowiedź przeciętnego Polaka. Niestety, z własnych obserwacji i wyciągniętych zeń wniosków muszę zadać kłam temu twierdzeniu. Mianujemy się krajem wolnym, demokratycznym i solidarnym, lecz ja dodałbym jeszcze katolickim. Spójrzmy na to przez pryzmat danych – ponad 90% obywateli naszego kraju deklaruje wiarę katolicką. Konstytucja RP zapewnia wolność wyznania, lecz prawo prawem, a ludzie ludźmi. Niejednokrotnie spotkałem się z niedowierzaniem, czy pogardą deklarując swój ateizm. Jedni myśleli, że to przejaw młodzieńczego buntu, gdyż tak naprawdę, nie są w stanie pojąć jak można nie wierzyć w Boga. Inni, w szczególności ludzie w podeszłym wieku, których bez skrupułów nazywam „dewotami” mają w zwyczaju komentować mój wygląd, wytykać mnie palcem, porównywać do „satanistów”, czy „ćpunów” tylko dlatego, że nie przynależę do ich wyznania. Oto postawa „zagorzałego katolika”. Szkoda, że przez lata strasznych krzywd gdzieś w duszach bogobojnego ludu zaginęły w zapomnieniu nauki Jezusa. „Szanować bliźniego?” „Wybaczać?” „Zrozumieć?” „Przecież to cholerny ateista! Spalić go!” Gdybym żył, powiedzmy, tysiąc lat wcześniej, to pewnie ci dobrzy uczniowie Chrystusa tak by właśnie postąpili. Na szczęście to wyszło im już z nawyku.
    Kolejnym grzechem kościoła (cóż za ironia) są bez wątpienia wieczna walka o względy polityczne i chęć manipulowania masami (co przyznam nieraz im się bez trudu udawało). Te praktyki, nasilone w średniowieczu, mają miejsce po dziś dzień, choć na mniejszą skalę. Kto bowiem w XXI wieku kojarzy Toruń, jako miasto Kopernika? Chyba tylko nauczyciele fizyki. Bowiem dziś należy ono do tych, którzy chcieli ongiś owego „kłamcę i bluźniercę” uśmiercić w imię Boże. Mówię oczywiście o bodaj najsłynniejszej w Polsce rozgłośni radiowej, Radio Maryja. Oto przykład, jak w prosty sposób manipulując ludzkim strachem przed śmiercią, jak i postacią faceta przybitego do krzyża można od naiwnych słuchaczy wyłudzać pieniądze, wpajać im konkretne przekonania polityczne, jak i nienawiść do pewnych grup społecznych i wyznaniowych. Dla mnie ojciec Tadeusz i jego radio, uosabiają siły piekielne, których ulubionymi grzechami są rozpusta, pycha, rządza władzy i ksenofobia. Co więcej wszyscy ci, można by rzec bez skrupułów, grzesznicy, znajdują się być ponad prawem. Bo czy nie jest w Polsce przestępstwem nawoływanie do nienawiści, oszustwa finansowe i manipulowanie ludźmi na wysokich stanowiskach? Niestety, jak widać, wiara w ludziach jest na tyle oślepiająca, że wydaje mi się nierealnym osadzenie ojca Rydzyka w więzieniu. W skrajnym przypadku doszłoby do zamieszek z udziałem ludzi w podeszłym wieku i naszego prezydenta.
    Ale dość już o nich. Przejdę teraz do tego, co gryzie mnie najbardziej, jak też i jest jawnym dowodem na to, iż Polska to nie dość, że kraj pro-katolicki, to na dodatek łamiący zasadę wolności wyznania zagwarantowaną nam wszystkim przez Międzynarodową Kartę Praw Człowieka. A chodzi tu o coś tak błahego, jak religia w szkołach. Najpierw jednak rzućmy okiem na to jak ów przedmiot prowadzony jest za granicą. W większości cywilizowanych państw, jak Wielka Brytania, Kanada, Czy Stany Zjednoczona religia w szkole, to właściwie „wiedza o religii”. Uczą tam bowiem podstawowych zasad i dogmatów wszystkich ważniejszych wyznań świata podając uczniom jedynie informacje, na podstawie których są w stanie zweryfikować założenia każdej wiary nie będąc zmuszanymi do podążania podług zasad jednej z nich. W Polsce jednak nikt się aż tak nie stara. W naszych szkoła religia jest religią katolicką, bo jaką inna? „Przecież u nas każdy jest katolikiem z dziada pradziada.” Postawa wydawałoby się niegodna obywatela wolnego kraju, ale jednak. Dziecko, które uczęszcza na lekcje religii w Polsce nie dość, że uczy się tylko o jednym wyznaniu, ot jeszcze jest zobowiązane do brania czynnego udziału w życiu społeczności parafialnej. I na nic zda się bunt, bowiem ksiądz da jedynkę, proboszcz z ambony palce wytknie, a rodzice po tyłu dadzą diabłu jednemu. Smutne, acz prawdziwe. Po prawdzie jednak istnieje alternatywa – są nią lekcje etyki. Dzięki temu dziecko, któr nie chce uczęszczać na religię ma szansę zrekompensować to pobierając takowe lekcje. Jest tylko „malutki” problem. Mało która szkoła w Polsce, mimo iż ma taki obowiązek, jest w stanie zagwarantować uczniom klasy etyki. Dlaczego? Bo nie ma na to funduszy, bo brak jest nauczycieli, bo za mało chętnych. Koniec końców niekatolickie dzieci cieszą się, że uczą się mniej niż pozostali i mają wolny czas. Jest jednak i druga strona medalu – owe pociechy mogą spotykać się z prześladowaniami pogardą na tle religijnym za strony „dobrych katolickich dzieci”, a czasem nawet ich rodziców, czy przedstawicieli kościoła. I w takiej sytuacji (brak lekcji etyki) dochodzimy do sedna całej sprawy. Otóż od niedawna ocena z religii zaczęła się liczyć do średniej ocen na świadectwie, co moim zdaniem jest bezczelnym dowodem na to, iż kościół katolicki jest uprzywilejowanym wyznaniem w Polsce. Prawda bowiem jest taka, że w większości szkół by mieć szóstkę na koniec z religii wystarczy chodzić do kościoła, napisać sprawdzian (czyli z doświadczenia mogę powiedzieć, iż chodzi tu o odpisanie od tych miłych i mądrych katolickich dziewczynek), czy nauczyć się kilku religijnych regułek na pamięć, nawet nie próbując zrozumieć istoty swojej wiary. A i sama atmosfera na lekcjach religii przypomina nie raz dziką hulankę i totalny chaos, co moim zdaniem, doskonale ukazuje jak wielką wagę i wartość przywiązują do swojej wiary „prawdziwi polscy katolicy”. Ale wracając do sprawy oceny – zdobyć ową pozytywną, a nieczęsto i celującą jest bardzo łatwo nawet niczego się nie ucząc. I w tym miejscu przedstawię pewien hipotetyczny przykład, który dokładnie ukazuje punkt sporny. Otóż wyobraźmy sobie dwóch uczniów, czy to gimnazjum, czy szkoły średniej. Obaj uczą się systematycznie, mają dokładnie takie same wyniki. Jedyna różnica jest taka, że jeden z nich jest katolikiem, a drugi nie. Niestety, szkoła nie była w stanie zorganizować lekcji etyki, więc temu drugiemu odpadł jeden przedmiot. Ten pierwszy z kolei miał jedną ocenę więcej, właśnie z religii, i była to ocena celująca – nie jest istotnym w tej chwili w jaki sposób zdobyta. Istotny fakt jest taki, że średnia ocen pana małego katolika jest wyższa od średniej ocen jego kolegi i na ten przykład udało mu się uzyskać pasek na świadectwie. Obaj uczniowie kończą szkołę i chcą się dostać do wymarzonej szkoły kolejnego stopnia. No i udało się… Ale tylko katolikowi, gdyż pasek na świadectwie to dodatkowe punkty podczas rekrutacji. W ten oto sposób widzimy jak w Polsce ludność katolicka jest uprzywilejowana względem tej niekatolickiej. A to świadczy o złamaniu prawa o równości ludzi wszelkich wyznań. Jednak jest i światełko w tunelu, bowiem, z tego co przeczytałem w pewnym artykule na podobny temat w „Przekroju”, do Trybunału Praw Człowieka został skierowany pozew przeciw decyzji uwzględniania oceny z religii w średniej ocen na świadectwie w Polsce. I tej nadziei, jako szykanowany za swe niekatolickie przekonania obywatel katolickiego kraju, będę się trzymał. Bowiem to nie do pomyślenia, by takie działania miały miejsce w cywilizowanym kraju w centrum Europy, do tego państwie członkowskim UE, czyż nie?
    Jak zatem widać żyjemy w dziwnym kraju, który z pozoru wolny nadal tkwi w chciwych szponach podłych ludzi, którzy tym razem wywierają nacisk w sposób z pozoru niezauważalny, kryjąc się za zasłoną Boga. W kraju, gdzie religię stawia się na piedestale, a ludzie religijni na co dzień zachowują się sprzecznie z naukami ich Mesjasza. I zastanawiam się tylko, czy Bóg, byłby dumny z takich czynów? Szczerze wątpię.

Bajeczka o Kociej Pannie



"Though time be fleet, and I and thou are half a life asunder,
Thy loving smile will surely hail the love-gift of a fairy tale."

Gdzieś za górami codzienności, za morzami stłumionej wyobraźni jest droga, co zaczyna się na początku tęczy, a kończy za końcem świata. Na końcu owej drogi leży kraina z dziecięcych snów i marzeń - piękna, kolorowa i niewinna. W tej krainie poznajemy naszą bohaterkę: młodą dziewczynkę o płomienno rudych włosach i rozmarzonych zielonych oczach, odzianą w śliczną, żółtą sukienkę, rzekłbyś koloru słońca. Tamże całymi dniami pląsała wśród kwitnących kwiatów bawiąc się z przeróżnymi milutkimi zwierzątkami zamieszkującymi pobliski las. Czas upływał jej beztrosko, chciałoby się rzec, iż była w raju. Niestety, dobrze wiemy, iż takiego miejsca nie ma, prawda?

* * *

Ze snu wyrwał ją łomot nieopodal. Oto u wlotu zaułka tłukli się dwaj pijani marynarze, a jeden właśnie przywalił z hukiem głową w drewniane okiennice. I oto była z powrotem w tym gorszym świecie. Leżała skulona w kącie zaułka za karczmą, tuż przy oknie piwnicy, skąd biło ciepło tamtejszej bimbrowni. Wyglądała prawie jak we śnie, poza tym, iż jej urocza sukienka była brudna i w kilku miejscach podarta, jej włosy przysmalone i poszarpane, a twarz jakby bez życia. Gdy jej świadomość powróciła wraz z nią do szarej codzienności po bójce nie zostało nawet wspomnienie. No, może nie licząc krwawych plam na ścianach. Mała leżała jeszcze chwilę czekając na jakiegoś kota, z którym wymieniłaby znudzone spojrzenie i nabrała chęci do przeżycia kolejnego dnia. A i owszem, znała chyba wszystkie dachowce w tej okolicy, były jej jedynymi towarzyszami i zdawały się być z nią nietypowo związane. Pierwszy zjawił się czarny kocur za szramą pod okiem – jej ulubiony wojownik. Trzymał w ryzach młodociane kociaki, był dumny, ale i opiekuńczy. Przydreptał z wolna do dziewczynki i wtulił się w jej nogi domagając się odrobiny pieszczot. Wiedział, iż sprawi małej nieco radości łasząc się, albo przynajmniej odgoni trochę szarości. Ona z kolei zrozumiawszy jego intencje delikatnie podrapała go za uszami, a kociak odwzajemnił to ciepłym mruczeniem. Zaraz potem przyszły jeszcze dwa dachowce, brunatny, nieco otyły maluch i biało-szara kotka. Lubiła to towarzystwo. Tę trójeczkę spotykała zawsze, gdy była najbardziej przygnębiona. Jak wtedy, gdy wspominała osoby, którym choć trochę zależało na jej losie. Kosty. Jeani… I Rosa… Jej jedyna matka…

* * *

Pewnego dnia, jak wiele razy wcześniej leżała obolała gdzieś w kącie. Skąpy handlarz nie chciał jej nawet kawałkiem jabłka poczęstować, a chwilę później przyłapał na kradzieży i nagrodził solidnym kopniakiem w okolice nerek. I tak oto leżała gdzieś w zaułku, kwiląc cicho od czasu do czasu. Nie, nie płakała. Być może zapomniała już, co to łzy, albo wypłakała ich juź tyle, że nie mogła wykrzesać choćby jeszcze jednej. I oto szykowała się na kolejną parszywą noc, gdy głód i ból ustępują miejsca sennym marzeniom, które delikatnie zaniosą ją w kolejny dzień. Ale tego wieczora los wyciągnął do niej pomocną dłoń.

- Moje biedactwo. Co oni ci zrobili? – Ten głos był inny niż zwykle. Emanował współczuciem, wewnętrznym ciepłem. Mała podniósłszy wzrok ujrzała twarz zatroskanej kobiety, na którą opadała grzywka brązowych włosów, spod których przedzierał się chłodny błękit oczu. Była to dama w średnim wielu, nieco przy kości, odziana w bladoniebieską suknię z białymi falbankami. Następną rzeczą jaką zapamiętała dziewczynka był silny uścisk ramion, które podniosły ją z bruku. Czuła się bezpieczna i po chwili zasnęła miło ukołysana w drodze do pewnej izby przy Trakcie Wschodnim.

Tej nocy śniła o swojej wybawczyni, choć nie wiedziała do końca z kim ma do czynienia. Widziała ją, jako piastunkę lasu – dumną i przyjazną, opiekującą się dziećmi matki natury.
Zbudziła się z dziwnym uczuciem, którego wcześniej nie zaznała. Mianowicie, było jej przyjemnie ciepło. Leżała w wygodnym łóżku nieopodal kominka. Za stołem zobaczyła tę miłą twarz. Kobieta trwała w zamyśleniu nad miską zupy. Mała zakaszlała mimo woli, co zwróciło na nią uwagę gospodyni.
- Dobrze spałaś, słonko? Proszę, przygotowałam ci coś do jedzenia.
Powiedziawszy to wstała, przysunęła wysoki stołek do łóżka i położyła na nim miskę zupy jarzynowej, nieco chleba i kiełbasy. Dziewczynka patrzyła na to wszystko z lekkim zdziwieniem i niepewnością. Kobieta podsunęła talerz nico bliżej i wręczyła małej drewnianą łyżkę.
– No jedz moja droga. To dla ciebie.
Dziewczynka posłusznie zajęła się obiadem pozostając pod bacznym spojrzeniem pani domu. W mig skończyła z zupą i zabrała się za resztę. Twarz kobiety przyozdobił uśmiech dobrej matki. Odeszła na chwilę, dając małej nieco więcej swobody, sama wracając do swojej strawy. Gdy mała się już najadła usiadła wyprostowana na łóżku, popatrzyła w oczy swojej dobrej wróżce, a ta odwzajemniła spojrzenie. Dziewczynka uśmiechnęła się i jedynie coś pisnęła, bo głos zamarł jej w gardle. Gospodyni podeszła, przykucnęła przed nią i delikatnie objęła jej ramiona. Mała zebrała się w sobie i wydukała powoli
– Dzię… kuję, pani. Smaczne.
Kobieta roześmiała się przyjaźnie.
– To ja dziękuję, drogie dziecko. Pochlebiasz kuchni gospodyni. – po chwili milczenia dodała – Jestem Rosalia. A ty jak się nazywasz dziecko?
Małą speszyło nieco to pytanie. Odwróciła wzrok, przybrała zafrasowaną minę. Sęk w tym, iż nie pamiętała, jak ma na imię. A może w ogóle nie wiedziała? Ale wtedy to zauważyła kota gospodyni, któremu zawdzięcza tożsamość. Nie odwracając wzroku wydała z siebie nienajlepsze miauknięcie, co od razu podłapała jej opiekunka.
– Mia? Całkiem ładnie.
Gdy dziewczynka zorientowała się o niefortunności całej sytuacji poczuła wewnętrzne ciepło. Powtórzyła sobie w myślach kila razy „Mia”. I to imię bardzo jej się spodobało. Popatrzyła kobiecie w twarz, uśmiechnęła się i powiedziała cichutko
– Dziękuję, Rosa. Mia dziękuje. Może… Już pójdzie, nie robić kłopotów.
Po tych słowach jej twarz nabrała nieco smutnego wyrazu. W głębi serca na nic nie liczyła, bo tego nauczyło ją życie. Ale jak już wspomniałem, to był jej szczęśliwy dzień. Jeden z najszczęśliwszych w jej krótkim życiu.
– Nigdzie nie pójdziesz, moja panno. Nie rzucę cię z powrotem na pastwę tego miasta, o nie. Na razie pomieszkasz tu, aż wrócisz do sił. Potem pomyślimy, co z tobą zrobić.
Chwilę trwało, nim do Mii dotarły te słowa. Gdy w końcu przetrawiła całą tę wypowiedź przytuliła się do swej wybawczyni.
– Mia grzeczna, obiecuję.

I tak oto maleństwo znalazło swój kąt na ziemi. Przez parę dni dochodziła do siebie pod opiekuńczymi skrzydłami swojej anioł-stróż, która wreszcie miała dla kogo żyć. Któregoś wieczora opowiedziała Mii, jak to umarł jej mąż i jak od tamtej pory była samotna. Niedane jej też było mieć dzieci, dlatego troszczyła się o małą, jak o własną córkę. Po tygodniu Mia hasała już po domu wraz z Pulpecikiem (tutejszym kotem), co sprawiało mnóstwo radości Rosie. Pasuje tu nadmienić, iż kobieta pogodziła się z krótszą forma jej imienia, bowiem mała za nic nie chciała ją nazywać Rosalią. I tak już jej zostało do samego końca. Któregoś dnia mała nieco za bardzo narozrabiała, stłukła Rosie doniczkę. Wtedy to chciała jej to jakoś wynagrodzić i doszła do wniosku, iż zacznie pomagać. Najpierw próbowała wziąć się za zamiatanie, ale postrącała jedynie za dużym kijem wszystko co mogło znaleźć się w zasięgu rażenia tego niebezpiecznego narzędzia. W końcu kobieta znalazła małej zajęcie. Udało jej się dogadać z Konstantym, właścicielem zajazdu „Pod Ryżą Kitą”, w którym Rosa zwykła gotować. Mia pomagała jej w kuchni. Z czasem zaczęli ją zauważać goście, gdy zdarzało jej się gonić po izbie koty. A że te lubiły zakradać się do kuchni, zwłaszcza, gdy podawano dania rybne, zyskała również druga posadę – kociego strażnika. Dziewczynka zaczęła zyskiwać lokalną sławę, zwłaszcza przypadła do gustu Kostkowi, który to był poczciwym człowiekiem, choć o duszy zawadiaki.

Obu paniom żyło się dobrze, aż do zimy, gdy drugiego miesiąca po Wielkim Mrozie Rosa zachorowała poważnie. Znachor nie był w stanie jej pomóc, gdyż w gminie brak było medykamentów. Niestety, tydzień później, po walce z przeraźliwym zapaleniem płuc, Rosa opuściła swoją córkę. Jej śmierć dotknęła wiele osób. Mia znów stanęła przed groźbą samotności i tułaczki, ale pan Konstanty w mig pojął jak się sprawy mają i postanowił, iż nie zostawi na pastwę losu swojej ulubionej strażniczki. Przygarnął ją, znalazł jej pokoik na zapleczu, skromny, ale przytulny. Z kolei miejsce Rosy w kuchni zajęła Matilda, nieledwie szesnastoletnia panna, bratanica Kostka, która również straciła tej zimy rodziców. (Później mówili, iż zima roku 439 była w południowej prowincji czarną zimą. Mór był ogromny z powodu braku opieki medyków. Zwykłe przeziębienie kładło ludzi do grobów. Jak się okazało wiosną lawiny odcięły przełęcz i pomoc ze strony królestwa nie była możliwa.) Mati, bo taki przydomek nadała jej Mia, lubiła małą, bo tej niepohamowany zapał do życia i radość z każdego dnia pomagały jej przeboleć stratę, przez którą zamknęła się w sobie na jakiś czas.
Któregoś dnia przedstawiciel rady, przebywający przejazdem w „Ryżej Kicie” zaczął wypytywać o małą. Gospodarz wykorzystał tę sytuację i opłaciwszy nieco urzędnika poprosił go, by odnalazł ślad narodzin małej. W całej sprawie znacznie pomógł lekarz wysłany tu z ramienia Jego Wysokości, który obejrzawszy Mię stwierdził, iż ma lat około jedenastu. Znaleziono wzmianki o narodzonych w tym czasie dzieciach, ale żaden nie pasował do kociej panny. Zaksięgowano więc oficjalnie znane dzieje małej, od momentu odnalezienia przez Rosalię Whitershaw, którą uznano za przybraną matkę, po dzień dzisiejszy, gdy obowiązki rodzica zastępczego nad jedenastoletnią Mią Whitershaw przejął Kostanty Kertz. A na samej opiece nie poprzestawał. Gdy pewnego dnia mała wygoniła kolejnego kocura i wracała triumfalnym krokiem do kuchni gospodarz zawołał ją do siebie.
- Tak, Kosty? Pomóc? – spytała życzliwie.
- Nie Mia, tym razem stary Kostek ma coś specjalnego dla ciebie. Widzisz moja droga, nie mogę pozwolić, byś do końca życia wysławiała się w ten sposób.
- Mia brzydko nie mówi! – zaprotestowała.
- Nie, nie. Brzydko nie. Ale i nie za ładnie. I nie zawsze rozumie, co?
- Rozumie. Dużo. – odparła nieco zawstydzona.
- A chciałaby rozumieć więcej? Mówić ładniej?
Oczy małej zapłonęły, wiedziała co się święciło. Słyszała bowiem o nauczycielach i książkach i bardzo chciała kiedyś jedną mieć. Kostek bez trudu odczytał jej intencje. Wtedy to machnął ręką, a z głębi sali podeszła do nich urocza młoda dama o smukłej twarzy, blond kręconych włosach spiętych w porządny kok i niebieskich oczach przesłoniętych szkłami binokli, które przypomniały Mii oczy jej przybranej matki.
- Oto pani Jeanette Adelier, miejscowa nauczycielka, nasza wierna klientka i szacowna dama. Przywitaj się ładnie skarbie.
- Dzień dobry, Żeni. – odpowiedziała grzecznie mała i nawet lekko się skłoniła.
- Witaj młoda damo. – odparła radośnie kobieta – To jednak prawda, co o tobie mówią, iż każde imię na swój sposób wymawiasz, wbrew czyjejś woli, ale to nawet całkiem miłe. Dla ciebie będę Jeani.
- Tak, mała daje czasem popalić. – dorzucił wesoło pan Kertz – A teraz posłuchaj Mio, pani Jeanette będzie przychodzić do ciebie na koniec tygodnia, po dwa dni, na kilka godzin. Będzie uczyć cię czytać i pisać, wpoi ci podstawy nauki i etykiety. Co ty na to?
- A książki? Będą tam książki?
- Oczywiście, że będą skarbie, całe mnóstwo. – odparła dama.
Mała przez chwilę biegała oczami od Konstantego do pani Adelier, w końcu wykrzyczała
- Dziękuję! – i rzuciła się na szyję gospodarzowi, a gdy ten już się uwolnił mała dopadła swoją nauczycielkę.

Od tej pory zaczęła się czuć doceniana, tylko za to, że jest. Żyło jej się dobrze, poznawała świat, wszystko płynęło jak we śnie z jej dzieciństwa. Niestety, i z tego snu, jak i z poprzednich musiała się brutalnie obudzić w brudne łapy codzienności. Którejś nocy ze snu wyrwał ją dziwny huk. Wstała czym prędzej, ubrała się w pośpiechu w swoją ulubioną żółtą sukienkę i wybiegła z pokoju na zapleczu, w którym było za ciepło, jak na tę porę roku. Widok, który zastała, był wstrząsający. Główna izba płonęła, z trzaskiem pękały belki pod sufitem. Przy barze leżał pan Kostek. Plama krwi za jego plecami mówiła sama za siebie. Mia wiedziała, że nie zdoła mu pomóc, jego klatka piersiowa była dosłownie poszarpana ostrymi kłam sztyletów. Odwróciła wzrok i wtem zobaczyła, jak z góry, poprzez płomienie zbiega młoda dama w zwiewnej, różowej sukience, białych pantoflach, z rozwianą blond czupryną. Okulary na nosie nad wyraz zdradzały jej tożsamość. Mia złapała się na tym, iż stwierdziła, że Jeani wygląda ślicznie, jak anioł. Jednak szybko wróciła na ziemię, bowiem ta przypominała bardziej piekło, niż niebo. Nauczycielka starała się niezdarnie ominąć płonienie przy podstawie schodów, gdy zauważyła małą.
- Mio, uciekaj stąd!
- Nie zostawię pani!
Pobiegła migiem do kuchni, której ogień nie zdążył jeszcze dotknąć, dźwignęła wiadro, w którym moczyły się obrane ziemniaki. Wielkim wysiłkiem zatargała je do głównej izby, po czym rozlała pod nogami pani Adelier. Ta z kolei doskoczyła prędko do małej, gdzie były jako tako bezpieczne.
- Dziękuję słonko. A teraz znikajmy stąd.
Wzięła Mię za rękę i wymknęły się tylnymi drzwiami. Chwilę później przed karczmą zebrał się tłum już gapiów. Lada moment pojawiła się i straż miejska i zaczęto gasić izbę, choć mijało się to z celem. Po kwadransie z drewnianego budynku zostały zgliszcza. Gwardziści rozganiali ludzi.
- Proszę stąd odejść, niech panie tu czasu nie marnują. Naprawdę nie ma na co…
- Milczeć! – zakrzyknęła pani Adelier władczym tonem nauczyciela.
- Ale że co? – strażnik było mocno zdezorientowany. Jeani dopiero po chwili była w stanie coś więcej z siebie wydusić.
- My… My stąd uciekłyśmy. – skierowała wzrok na małą.
- Proszę mi wybaczyć, natychmiast panie zabierzemy w bezpieczne miejsce. – odparł oficjalnym tonem strażnik, po czym zdjął swój płaszcz i okrył nim damę. – Poczekaj mała, dla ciebie też co się znajdzie.
- Nie trzeba. Mi nie jest zimno. – odparła Mia znów stawiając gwardzistę w kłopotliwej sytuacji.
- Na pewno?
- Na pewno. – powiedziała dumnie.
- Panie pozwolą ze mną.
- Oczywiście. – rzekła nauczycielka ze spokojem, wywołanym zapewne szokiem, po tym, co się stało.

Gdy dotarły do strażnicy dostały ciepły posiłek i zapewniono im miejsce na noc. Pani Adelier złożyła zeznania. Opowiedziała, jak to przepisywała prace w pokoiku na piętrze (skądinąd, miała go na wyłączność), gdy jej uwagę przykuli dziwni ludzi kręcący się pod oknami na dole. Natychmiast zgasiła świecę i zaryglowała drzwi czekając na rozwój sytuacji. Pech chciał, iż pan Konstanty nie mógł spać tej nocy, i gdy bandyci wdarli się do gospody nadział się na ich sztylety. Ci poszli dalej, na piętro. Włamywali się gdzie się dało, sztyletowali gości. Próbowali dobić się do drzwi pani Adelier, ale ta w porę je zastawiła. „Nie kijem ich, to pałką. Spalimy tę budę” krzyczeli w szaleńczym gniewie. A jak obiecali, tak też zrobili. Gdy Jeanette upewniła się, iż „poszli do wszystkich diabłów” uciekła z pokoju po drodze zaglądając do innych gości. Wszystkie zajęte pokoje miały teraz nową pościel w kolorze świeżej krwi. Nie czekając dłużej zbiegła na dół, lecz drogę zagrodziły jej płomienie. Resztę historii już znacie. Potem swoją wersję opowiedziała im Mia. Strażnicy byli pod wrażeniem jej bohaterstwa, a tym większa była ich radość, gdy opowiedziała im, iż jest, a raczej była, strażniczką kuchni.

O poranku obie panny wyruszyły w dalszą drogę, gdyż Jeanette postanowiła poprosić o gościnę u znajomych w dzielnicy portowej, u których już kiedyś pomieszkiwała w zamian za naukę dla ich synów. Droga była długa, bo i samo miasto od nabrzeża oddzielał mały gaj. Może nie był on tak ładny, jak w dziecięcych snach, ale mała czuła dziwną więź z tym miejscem. Za lasem czaiła się ogromna brama portu. Było to na dobrą sprawę drugie miasto, równie wielkie, jak jego północna część. Jakieś przeczucie mówiło Mii, że nie należy opuszczać lasu i przekraczać owych wrót, od strony których ciągnęło zgnilizną, smołą, alkoholem i bogowie wiedzą czym jeszcze. Nie była to wspaniała dzielnica, ale tutejsi kupcy żyli w nad wyraz godziwych warunkach. Panny kierowały się na południowy wschód, gdzie stał duży, drewniany dom umocowany na palach, w którym żyła rybacka rodzina. Ale dnia ubywało, a damy błądziły. Jeanette bała się zapytać o drogę, bo tutejsze łotry czekały jedynie na zbłąkane pannice. A Mię wciąż dręczyło złe przeczucie. Słuszne, niestety, bowiem okrutny los postanowił znów wystawić ją próbie. Jakby tego było mało cierpienie małej było widać niewystarczającą pożywką. Oto zza rogu wytoczył się grubas o podłej twarzy. Zmierzył panią Adelier obleśnym spojrzeniem.
- Gdzieś ty się lala uchowała? Cho no tu! – wypowiedział te słowa z nieskrywaną wrogością. Jeani odwróciła się migiem, ale wtem grubas gwizdnął i drogę zagrodziło jej dwóch innych zbirów. Niewiele myśląc przysadziła pantofelkiem najbliższemu łachudrze prosto w krocze. Przecisnęła się obok drugiego, puściła małą przodem i krzyknęła rozpaczliwie
- Uciekaj Mia! Ratuj się!
Jej twarz wyrażała ból, gdyż była chyba świadoma, iż jej los jest przesądzony. Mała posłuchała jej, gdyż zarówno rozpacz pani Adelier, jak i jej przeczucie nakazały jej biec przed siebie i się nie zatrzymywać. Jeani podbiegła jedynie parę kroków, gdy drugi zbir bez namysłu wpakował jej ostrze noża w prawe płuco. Umarła szybko, nawet nie krzyknęła. Przeklęła jedynie w myślach cały ten podły świat i żyjących tu łachudrów, a w szczególności tę trójkę za swoimi plecami.

A Mia biegła przed siebie. Uciekała od złego losu, ale tak naprawdę uciekła też mimowolnie od tego dobrego życia. Ale nie bała się. Była bogatsza o wiedzę i doświadczenia. Dostała od losu rok szczęścia. Bo oto znów zbliżała się zima…

* * *

Z krainy marzeń i wspomnień wyrwał ją czarny wojownik, który wyczuł jej wewnętrzny smutek i znów zaczął się do niej łasić. Tyle czasu ganiała za kotami, a teraz tylko one z nią zostały.
- Widzisz kiciu, to już rok, od śmierci pani Jeani, a dwa odkąd Rosa mnie przygarnęła.
Mówiła jakby sama do siebie, bo wiedziała, iż kot nie może jej zrozumieć. Jednak on wiedział co czuje. Koty zawsze wiedzą. Wtem zauważyła, iż oto spadły pierwsze płatki śniegu. Zdała sobie też sprawę, iż jest jej zimno, bardzo zimno. Dreszcze wstrząsały nią co chwila. Ale dłonie miała rozpalone. Nie czuła się najlepiej, co rusz pokasływała. Ale nie chciała stąd iść, bo dokąd niby miałaby pójść? Tu przynajmniej biło lekkie ciepło bimbrowni. Przypominało jej to nieco pokoik na zapleczu „Ryżej Kity”. Znów naszła ją fala wspomnień, a za nią kojący sen, który stłumił potworny ból i głód. Obudził ją natomiast dziwny dźwięk. Jakby głos. Delikatny, kobiecy.
- Wstań kochanie, pójdź ze mną.
Oto przed nią stała dziwna dama o zielonych, odziana w śnieżnobiałą suknię, na którą spływały kaskadami falowane, rude włosy. Zdawała się otaczać ją lekka poświata. Ale jej głos, był tak miły, czuły i szczery, iż Mia nawet nie zastanawiała się kim jest, ani co chce z nią zrobić. Posłusznie wstała i ruszyła za nią, a gdy szła czuła, jakby leciała. Nie pamięta drogi, ale pamięta ten dom. Był piękny, murowany, w kolorze wschodzącego słońca. Gdy weszła do środka poczuła się cudownie. W środku było ciepło, w kominku drewno przyjemnie trzaskało. Kobieta dała dziewczynce posiłek, którego Mia nie zapamiętała, choć wie, iż jadła do przy pięknym, hebanowym stole. Następnie dama złożyła ją do snu na pięknym, wygodnym łożu. Ten sam cudny głos rzekł tylko.
- Dobranoc córeczko, do zobaczenia.
I miły, piękny sen, przyszedł szybko. Mia, jak tylko zamknęła oczy, poczuła ogarniający ją powoli chłód wtem zdała sobie sprawę, iż leci. Wzleciała ponad burzowe chmury pełne śniegu, ponad którymi rozpościerał się pomarańczowy blask zachodzącego słońca. W oddali na horyzoncie widziała góry i lasy. Rzeki i jeziora. Cały ten wspaniały świat nieskalany ludzką ręką. A im wyżej wzlatywała, tym blask był silniejszy, a ona czuła się coraz lżejsza. W pewien dziwny sposób Mia czuła, iż to więcej niż sen. Może właśnie jej świadomość ulatywała w stronę wieczności? A może po prostu żyjemy snem, a wraz z godziną śmierci budzimy się na wieczność w lepszym świecie? Ale dziewczynka nie męczyła się z takimi pytaniami. Czuła się tak lekko… W drodze w górę uroniła pierwszą i zarazem ostatnią łzę. Łzę szczęścia.
Potem była już tylko światłość…

* * *

W zrujnowanym domu przy zachodnim doku kręcili się strażnicy, tak rzadko widywani w tym podłym miejscu. Jednak to nie było nic zwykłego. Oto ich oczom ukazał się widok, który śnić im się będzie do końca życia. Na zniszczonym łóżku leżała mała dziewczynka, w brudnej, żółtej sukience. Z dziury w dachu padał na nią blask księżyca, niczym świetlista droga, którą pozostawiła jej ulatująca dusza. Potargane, płomiennorude włosy skalane były krwią płynącą z poderżniętego gardła. Ręce małej opadły bezwiednie na boki. Obok łóżka leżał zakrwawiony kawałek szkła. Ale najstraszliwszy był groteskowy uśmiech na twarzy zmarłej. A spostrzegawcze oko mogło zauważyć mały klejnot na jej policzku. Jej najcenniejszy skarb. Zastygłą łzę szczęścia…
by Sandro, 16 lutego A.D. 2009.

Opowiadanko (bo nie jest to gatunkowo bajka) powstało z czystej radości pisania. Enjoy.